poniedziałek, 27 października 2014

long and strong?

Dzisiaj WRESZCIE pojawiam się z chyba najbardziej pożądanym przez was wpisem. Prosiliście mnie na facebooku, photoblogu i tutaj (wszędzie!), więc oto jestem ja i moje włosy, w całości do waszej dyspozycji. Będzie to druga notka na temat moich włosów, więc jeśli jesteście ciekawe jak udało mi się wyhodować takie kłaczki to klikajcie TUTAJ i pogrążajcie się w lekturze :)
Dziś o pielęgnacji słów kilka. I choć nie zajmuję się włosami jakoś szczególnie, to chętnie wspomnę o kilku specyfikach, dzięki którym moje włosy nie wrzeszczą i jako tako wyglądają. 
Z reguły stawiam na 'eliksiry', które są A- łatwo dostępne, B- tanie, C- skuteczne, więc myślę, że każdy jest w stanie znaleźć niżej wymienione przeze mnie produkty :)



Zacznijmy od d*py strony. Jak wiadomo (albo i nie), jestem uzależniona od wszelkiego rodzaju urządzeń termoaktywnych. Codziennie jestem skazana na prostownicę, czasem zakręcę sobie loczki, ewentualnie jakieś fale. Każdego wieczoru natomiast, po umyciu, suszę włosy, żeby rano nie mieć z nimi zbędnej walki. Jakby nie patrzeć są one non stop narażone są na działanie temperatur, a że bardzo je kocham, to staram się o nie dbać jak najlepiej. Nie stosuję w tym celu żadnych preparatów do prostowania, tudzież suszenia (w moim przypadku strasznie obciążały włosy). Stawiam raczej na szereg odżywek (szczególnie bez spłukiwania), które nadają włosom zdrowy wygląd i miękkość. Jako takich ulubieńców nie mam, jeśli o takowe odżywki chodzi, ale uwielbiam jedwab z Biosilk'u (tak, wiem, że zawiera alkohol i jest niezdrowy) i oczywiście olejek arganowy, którego niestety już nie mam. Prócz tego, ostatnio całkiem nieźle sprawdza mi się odżywka w sprayu, dwufazowa z Glisskur'a, którą mam jakoś od wakacji i nadaje włosom fajną miękkość. Co da Pantene, produkt, który znajduje się niżej dopiero testuję, ale czytałam o nim sporo dobrego :)


Jeśli chodzi o samo mycie, to wygląda to bardzo różnie, jeśli patrzeć na to od strony kosmetycznej. Produkty zmieniam średnio co dwa tygodnie (w zależności od zużycia) i za każdym razem staram się, aby ich dobór był różnorodny. Na poniższym zdjęciu możecie zobaczyć to, co stosuję obecnie, co jest już praktycznie na wykończeniu, ale jednak. Syossa pewnie zna każda z was, ale o masce z Kallosa warto jest tu wspomnieć. Bedąc ostatnio w Krakowie, wstąpiłam z siostrą do drogerii Hebe, w której na promocji ( za 9 zł! ) można było dostać ową maskę. Cena zachęcająca, ale po wielu doświadczeniach z tanimi maskami/odżywkami byłam do niej bardzo sceptycznie nastawiona. Tanie maski do włosów często obciążały moje włosy, sprawiały, że były bardzo nijakie i wręcz lepiące się. Tutaj było inaczej i moje zaskoczenie utrzymuje się do dziś. Maska ma fantastyczny zapach (coś a'la kokos (?)), idealnie nawilża i daje włosom prze cudny blask. Ja byłam w szoku, jak po wysuszeniu poczułam, jak miękkie potrafią być moje włosy. Litr brei, a jak cieszy! Maska już mi się kończy, ale dorwałam ją na allegro, więc prędko się z nią nie rozstanę :)




Dość istotną kwestią jest tutaj też farbowanie. Włosy farbuję średnio co miesiąc. Nie wiem, czy to dobrze, czy źle, ale szybko jest u mnie widoczny ten okropny odrost, a że ja jestem strasznie wyczulona na tym punkcie to nie mogę sobie pozwolić na paradowanie z odrostem większym niż 0,5 cm. Chore? Głupie? Możliwe. Jeśli chodzi o farby to nie wykraczam poza trzy sprawdzone i wielokrotnie przetestowane firmy: Syoss, Garnier i Wellaton. Zdecydowanie odradzam Palette (wyłysieć można) i Cameleo, który zmywa się po pierwszych czterech myciach. Kolor to przeważnie zwykła czerń albo bardzo ciemny brąz. Myślę, że to ten drugi jest zasługą tak naturalnego efektu, o który wiele z was pyta ;)
Przejdźmy jednak do moich top skarbów, jeśli chodzi o pielęgnację włosów. Mam nadzieję, że nie pogniewacie się na mnie, jeśli nie wstawię tu zdjęć, ale nie mam tych produktów obecnie, a nie chcę śmiecić fotkami z netu. A zatem na pierwszym miejscu, bezsprzecznie i bezapelacyjnie stawiam szampon miodowy z Joanny (KLIK). Po żadnym innym szamponie nie mam tak przyjemnych w dotyku włosów i tak naturalnego połysku. Na prawdę. To bzdury mówić, że szampon niewiele daje. Wystarczy wypróbować ten, coby przekonać się o magicznych (nie raz) właściwościach niedocenianych szamponów. Na drugim miejscu stawiam szampon Biały Jeleń (KLIK), którego miałam przyjemność testować dość niedawno. Przypadek chciał, że moja mama na szybkości dostała go w stacjonarnym spożywczaku i ten sam przypadek chciał, że Marta go pokochała. Z tego, co się orientuję, to nie nadaje się on do każdego typu włosów, ale u mnie sprawdził się znakomicie. 
Na trzeci ogień leci oczywiście Nivea i cały szereg odżywek tej firmy. Kocham za zapach, kocham za lekkość i kocham za łatwość rozprowadzania. Czy coś jeszcze? Możliwe, ale na chwilę obecną nie pamiętam. Jak się przypomni to będzie pretekst do kolejnej notki na ten temat ;)


Obecnie nie stosuję już żadnych wcierek, ani toników. Choć by się przydało, bo jest to ten okres, kiedy włosy bardzo mi wypadają, to niestety nie mam na to czasu. Kiedy byłam ostatni raz u fryzjera? Nie licząc felernego pomysłu z grzywką, moje włosy ostatni kontakt z nożyczkami miały dobre trzy lata temu. Możecie się ze mną nie zgodzić oczywiście, ale nie wierzę w te brednie, które mówią, że włosy nie rosną, bo końcówki są zniszczone. Z moimi nie ma tragedii, przynajmniej w chwili obecnej, włosów nie podcinałam na prawdę spory kawał czasu, a mimo to dalej prują do przodu. 


Pewnie nic nowego ten post nie wprowadził, ale w sumie chciałam się z wami tym wszystkim podzielić :) Jeśli macie jakieś pytania, walcie śmiało. Komentarze są do waszej dyspozycji :)



sobota, 25 października 2014

young again

Przez ostatni tydzień pogoda była tak tragiczna, że zaczęłam wątpić, iż uda mi się zrobić jakąś notkę. Deszcz, temperatura krążąca wokół zera i ta szaruga sprawiły, że praktycznie dzień w dzień po powrocie ze szkoły kładłam się spać. Do tego wszystkiego doszła kontuzja kręgosłupa, która też sprawiła, że praktycznie wszystkiego mi się odechciało. Ale dzisiaj budząc się i patrząc przez okno na to piękne słoneczko, aż nie mogłam się powstrzymać, coby się nie uśmiechnąć.
Nie mogę uwierzyć, że mamy już koniec października. Wiedziałam, że w czwartej klasie czas będzie leciał, ale nie spodziewałam się, że aż tak szybko. Zaraz próbne matury, studniówka i nim się obejrzę, skończę szkołę. To co najmniej przytłaczające i nie zostaje mi nic innego, jak wziąć się solidnie za naukę.
Tak w ogóle to zauważyłam, że wiele osób pyta mnie o to, jak udało mi się schudnąć. Wierzcie mi lub nie, to nie był zamiar celowy. Nie stosowałam żadnych diet, nie ćwiczyłam. Ja nawet tego nie chciałam. Moja utrata wagi to efekt uboczny stresu i niektórych nieprzyjemnych sytuacji, z jakimi miałam do czynienia. Także chcę sprostować i podkreślam, że nie odchudzam się i nie zamierzałam tego robić.






kurtka- SH
spodnie- Pieces
buty- McArthur
sweter- New Look


niedziela, 19 października 2014

something about nothing

W tym tygodniu miałam stworzyć coś na prawdę kreatywnego. Chciałam wreszcie zaskoczyć i was i siebie. I w sumie mi się udało. Jestem zaskoczona, bo dawno nie miałam tak gigantycznego lenia. Ten weekend zaskoczył mnie prze śliczną pogodą. Nawet wybrałam się wczoraj z moją ukochaną Panią fotograf na zdjęcia, czyli wreszcie po kilkumiesięcznej przerwie. Ale doszłam do wniosku, że chyba wyszłam z wprawy z pozowaniem, bo z ponad osiemdziesięciu zdjęć nie wybrałam praktycznie żadnego. Chyba za bardzo przyzwyczaiłam się do swojego samowyzwalacza. Także dziś nie będzie fantastycznych zdjęć i topowego outfitu, niestety. Przepraszam i w pierś się biję! Ale jeśli dobrze pójdzie i dopisze nam pogoda przez przynajmniej kilka najbliższych dni, to wrócę do was z czymś specjalnym. Obiecuję!





niedziela, 12 października 2014

go hard

Dzisiejszej pogodzie daję szóstkę z plusem. Kto by pomyślał, że w połowie października termometry pokażą prawie trzydzieści stopni? Jeszcze kilka lat temu o tej porze pomykałam już w kurtce zimowej i ocieplanych butach. Tymczasem można powiedzieć, że wróciło do nas jeszcze na chwilę lato. O takiej właśnie jesieni pisałam te kilka postów wstecz. Ciepłej, złotej i słonecznej. 
Swoją drogą czuję w powietrzu zbliżające się Halloween. Podekscytowanie sięga zenitu, bo choć nie obchodzę tego dnia jakoś szczególnie, to uwielbiam czuć sam ten klimat grozy. Wycinanie dyń, oglądanie horrorów i słuchanie psychodelicznej muzyki? Uwielbiam! A tak a propos horrorów, kto widział Annabelle? W czwartek po raz pierwszy w towarzystwie mojego dobrego kolegi obejrzałam horror w kinie i muszę przyznać, że choć film chwilami był mocno przekoloryzowany, to trzymał w napięciu. Generalnie spodziewałam się większej klapy. 
Teraz do rzeczy. Na sukienkę, którą miałam dziś na sobie czekałam z zapartym tchem. Widziałam kiedyś podobną na weheartit.com i od razu mi się spodobała, więc wyobraźcie sobie moje szczęście, kiedy dorwałam ją na Vinted. Niegdyś sukienki były jedynym ciuchem, w którym czułam się dobrze i to właśnie w nich można było zobaczyć mnie najczęściej. Nie wiem czemu to się zmieniło, ale od kilku dni znów podbijają moje serce. Mo,że to ta ciepła jesień tak na mnie działa? 


 






sukienka- Sinsay
kapelusz- H&M
buty- Vinted/ Truffle
torebka- Vinted




sobota, 4 października 2014

black saturday

Znów pojawiam się tu po tygodniu. Niestety, ale każdy dzień szkoły przynosi mi coraz to większą ilość nauki. Nigdy tak nie było, żebym siedziała nad książkami do 24. Czwarta klasa, matura... teraz to czuję.
Jednakże zeszły tydzień nie w całości poświęciłam na naukę. W czwartek, razem z dziewczynami, zrobiłyśmy sobie mały wypad do Katowic, do sklepu Vive Profit. Dawno nie dostałam takiego oczopląsu na widok ciuchów. Chodzenia i szukania było w cholerę, ale generalnie nie żałuję, że się wybrałyśmy. Ponad to zaczynam polowanie na buty i biżuterię na studniówkę. Już nie mogę się doczekać wyprawy do Krakowa! Partner się znalazł, więc teraz już tylko z górki :)